Na wstępie zagadka: gdzie ma siedzibę grecki bank centralny?
* * *
* * *
"Euro to fiasko" - twierdzi w wywiadzie dla GW Stefan Kawalec,
Ucieszyłem się z tego wywiadu bo bardzo negatywnie odebrałem wypowiedź prof Dariusza Rosatiego, która źródeł kryzysu w Grecji upatruje w wytwarzaniu przez greckich polityków fałszywych mitów do których skutecznie przekonują większość greckiego społeczeństwa czym rzekomo opóźniają naprawę greckiej gospodarki dla której jego zdaniem jedynym ratunkiem są "austerity measures" proponowane przez Niemcy, Komisję Europejską i Europejski Bank Centralny.
Rosati lubi odnajdywać się w mainstreamie, gdzie na ogół nikt przy stole nie zaciska pasa - zwłaszcza wtedy gdy wysiłek intelektualny sprowadza się do prostych powtórzeń i pouczeń a za obiad można zapłacić służbową kartą kredytową lub w inny sposób wpisać w eurodietę.
Z kolei Stefan Kawalec (mgr) przyczyn greckiego kryzysu szuka w założeniach projektu wspólnej waluty. W przeciwieństwie do Rosatiego wyjaśnia dlaczego grecka choroba objęła wszystkie peryferyjne europejskie gospodarki, które związały się z euro (PIGS - Portugalia, Irlandia, Grecja, Hiszpania - oraz kraje bałtyckie i Słowacja). Skutki załamania światowej gospodarki rozpoczęte kryzysem finansowym z 2007 roku najbardziej dotknęły beneficjentów europejskiego budżetu, którzy dołączyli do europejskiej unii walutowej lub powiązali swoją walutę sztywnym kursem z Euro.
Silne i rozwinięte gospodarki Unii Europejskiej w odpowiedzi na kryzys zwiększały deficyt budżetowy stymulując popyt wewnętrzny - jednocześnie jednak rekomendowały krajom peryferyjnym politykę zaciskania pasa i tłumienia popytu wewnętrznego. Kawalec twierdzi, że takie podejście rozsadzi europejską spójność i solidarność a jego geneza tkwi w unii walutowej.
* * *
Spojrzenie Kawalca odnosi się do wniosków płynących z obserwacji bilansu płatniczego które prowadziłem w celu oceny polskiej polityki gospodarczej. Jej podporządkowanie celom unijnych perspektyw budżetowych uznałem za poważny błąd wielokrotnie podkreślając, że nie znam gospodarki, która dołączyłaby do zamożnych opierając swój rozwój się na "pozyskiwaniu dotacji". Nigdy nie posunąłem się tak daleko, aby kwestionować sens unii walutowej w Europie (może dlatego, że zbyt często w ogniu krytyki mieli znaleźć się nasi samorządowcy, którym przejadanie euro bardzo się spodobało bo mają od tego wydawania prowizję).
Lubię podsumowania więc opowiem historię opisywaną przez Kawalca własnymi słowami rozwijając niektóre wątki.
* * *
W okresie dobrej koniunktury na świecie ceny aktywów w krajach rozwiniętych rosną (inflacja obejmuje zwłaszcza rynek nieruchomości i akcji). Relatywnie atrakcyjne stają się wówczas podobne aktywa w krajach peryferyjnych. Kapitał wylewa się więc z krajów wysokorozwiniętych do gospodarek słabszych w formie inwestycji portfelowych i bezpośrednich.
Jeśli kraje te mają elastyczny kurs walutowy wówczas popyt na ich walutę prowadzi do jej umocnienia - w ten sposób ceny aktywów na tych rynkach tracą na atrakcyjności. Inaczej dzieje się w krajach które prowadzą politykę stałego kursu walutowego: tam napływ kapitału przekłada się bezpośrednio na wzrost cen aktywów (np. nieruchomości czy aktywów finansowych).
Ów napływ kapitału do gospodarek rozwijających się prowadzi do powstania nadwyżki na ich rachunkach obrotów finansowych w bilansie płatniczym. Jest ona równoważona przez deficyt na rachunku obrotów bieżących (przewaga importu nad eksportem).
W krajach o zmiennym kursie walutowym aprecjacja kurs waluty krajowej powoduje pogorszenie terms of trade i wzrost importu. W krajach o stałym kursie po prostu rosną ceny towarów na skutek wzrostu cen kapitału, który pociąga wzrost płac. Napływ kapitału i wzrost cen aktywów na rynkach wschodzących podnosi popyt wewnętrzny i osłabia ich eksport.
Problem polega na tym, że w oczach polityków, dziennikarzy ekonomicznych i PR-owców sektora finansowego nazywających się ekonomistami lub analitykami sytuacja gospodarcza kraju wygląda świetnie. Warunki życia poprawiają się, PKB rośnie, relacja długu publicznego do PKB utrzymuje się na stałym poziomie.
Widać to wyraźnie na wykresach dla greckiej gospodarki (z wikipedii). Żółta linia (dług publiczny) rośnie w tym samym tempie co PKB (czarna linia) a wskaźnik relacji długu publicznego do PKB (czerwona linia) utrzymuje się na stałym, aczkolwiek wysokim poziomie. Tempo wzrostu długu publicznego odpowiada wzrostowi PKB, który jest wysoki i utrzymuje się przez całą dekadę. Czegóż innego, jak nie tego właśnie oczekują politycy?
Problem bierze się stąd, że oprócz długu publicznego rośnie również dług prywatny, który powiązany jest z napływem kapitału portfelowego (nadwyżka na rachunku finansowym bilansu płatniczego). Niebieska linia na wykresie uwzględnia zarówno dług publiczny jak i dług prywatny. Zadłużenie wewnętrznie kraju (publiczne i prywatne) rośnie na wykresie dużo szybciej niż greckie PKB. Przy stałym kursie walutowym taka dynamika długu prowadzi do wzrostu cen i utraty konkurencyjności. Alternatywą jest szeroka prywatyzacja i inwestycje bezpośrednie lub chłodzenie gospodarki stopami procentowymi. Tego nie da się zrobić w kraju o sztywnym kursie walutowymi lub zintegrowanego w unii walutowej.
Przykład Polski pokazuje ponadto, że wzrost długu podczas prosperity jest niejako naturalnym stanem w krajach o nikłym doświadczeniu w ramach gospodarki rynkowej. Ekspansja kredytu hipotecznego, boom budowlany, ekspansja długu publicznego przyjmowane są z otwartymi rękami przez opinię publiczną, prasę, ekonomistów. Nawet gdy ekspansja kredytu prowadzi do zbyt dużego wzrostu popytu wewnętrznego, nadwyżki importu nad eksportem, silnego umocnienia waluty krajowej (jak w Polsce w 2007) wszyscy biją brawo rządowi nie pytając co dalej. Od banku centralnego oczekuje się wówczas z reguły tylko tego, aby nie interesował się niczym więcej jak inflacją, której trzymanie w ryzach jest względnie łatwe.
Warto też pamiętać, że polityka eurodotacja sprzyja zadłużeniu sektora publicznego. Grecja miała olimpiadę, my mieliśmy Euro 2012, ale nadal marzy nam się powrót do boomu inwestycji infrastrukturalnych bo tylko tyle nasi politycy nauczyli się robić i z tego umieją brać dywidendę.
Przykład Polski pokazuje ponadto, że wzrost długu podczas prosperity jest niejako naturalnym stanem w krajach o nikłym doświadczeniu w ramach gospodarki rynkowej. Ekspansja kredytu hipotecznego, boom budowlany, ekspansja długu publicznego przyjmowane są z otwartymi rękami przez opinię publiczną, prasę, ekonomistów. Nawet gdy ekspansja kredytu prowadzi do zbyt dużego wzrostu popytu wewnętrznego, nadwyżki importu nad eksportem, silnego umocnienia waluty krajowej (jak w Polsce w 2007) wszyscy biją brawo rządowi nie pytając co dalej. Od banku centralnego oczekuje się wówczas z reguły tylko tego, aby nie interesował się niczym więcej jak inflacją, której trzymanie w ryzach jest względnie łatwe.
Warto też pamiętać, że polityka eurodotacja sprzyja zadłużeniu sektora publicznego. Grecja miała olimpiadę, my mieliśmy Euro 2012, ale nadal marzy nam się powrót do boomu inwestycji infrastrukturalnych bo tylko tyle nasi politycy nauczyli się robić i z tego umieją brać dywidendę.
* * *
Intelektualnie staramy się odciąć od Grecji, ale podobne zjawiska występowały w Polsce, czego jakby nie zauważa prof. Dariusz Rosati. Ekspansja kredytów hipotecznych - najpierw w walutach zagranicznych potem w złotówce - to właśnie wzrost zadłużenia prywatnego. Nie mówmy więc, że Grecja jest sama sobie winna. My też chętnie braliśmy kredyty by żyło się lepiej. Dlaczego więc obwiniamy Greków, że żyli na kredyt?
Dorzucimy do tej układanki demontaż OFE przez rząd PO i PSL. Czy nie jest to kreatywna księgowość zamieniająca dług jawny w dług ukryty w ZUS? Oczywiście, że tak. W podobny sposób Grecja oszukiwała na temat swojego zadłużenia wstępując do strefy Euro w czym pomagały jej banki inwestycyjne.
Umorzenie obligacji w OFE i zwiększenie składki do ZUS otworzyło drogę do dalszego zadłużenia. Najwyraźniej dla każdej peryferyjnej demokracji z raczkującą gospodarką rynkową naturalnym stanem jest polityczna akceptacja głupich posunięć obliczonych na krótkotrwały efekt. Grecja nie jest więc pod tym względem odosobnionym przypadkiem.
* * *
Gdy koniunktura na świecie się zmienia, kapitał ucieka z gospodarek peryferyjnych. Długi oczywiście zostają a koszty ich obsługi rosną.
W krajach o zmiennym kursie deprecjacja waluty zapobiega odpływowi kapitału i pozwala odzyskać konkurencyjność eksportu. Poprawa terms of trade w skutek deprecjacji waluty prowadzi do nadwyżki eksportu, która kompensuje odpływ kapitału i spadek popytu wewnętrznego. Słowacja przyjęła euro, myśmy się wstrzymali - dzięki elastyczności naszej gospodarki udało nam się zachować konkurencyjność i zastąpić popyt wewnętrzny produkcją na eksport.
* * *
W krajach o stałym kursie walutowym mamy załamanie cen aktywów i odpływ kapitału który uszczupla rezerwy dewizowe a w skrajnym przypadku prowadzi do konieczności dewaluacji lub wprowadzenia kursu zmiennego.
Problem polega na tym, że w unii walutowej nie ma nawet tych narzędzi. Dewaluacja nie wchodzi w grę. Odzyskanie konkurencyjności wymaga spadku cen towarów, który ożywi eksport, ale obniżka cen towarów wymaga obniżki wynagrodzeń pracowników.
Kawalec pisze o tym, że firmy nie tną pensji wszystkim równo o połowę, ale raczej zmniejszają fundusz płac poprzez redukcję zatrudnienia oraz dążą do podnoszenia efektywności pracy (mniej pracowników i więcej pracy za to samo wynagrodzenie). W efekcie redukcji zatrudnienia w gospodarce spada popyt wewnętrzny. Dostosowania w kraju o sztywnym kursie walutowym są więc dużo bardziej kosztowne zarówno pod względem ekonomicznym (jako zmiana PKB i wzrost output gap) jak i społecznym (bezrobocie, obniżka wynagrodzeń, obniżka kosztów pracy).
* * *
W kraju znajdującym się w unii walutowej nie ma rezerw walutowych, które można wykorzystać gdy kapitał ucieka. Nie ma też możliwości przeprowadzenia dewaluacji. Odpływ kapitału bezpośrednio zagraża płynności sektora finansowego, którego załamanie oznacza całkowity rozpad gospodarki.
W tym właśnie stanie znalazła się gospodarka grecka. Kredyty otrzymywane przez Grecję z Europejskiego Banku Centralnego ratują płynność greckich banków. Kapitał z Grecji wycofują już nie inwestorzy zagraniczni, bo ci dawno uciekli, ale przeciętni Grecy. Taki stan to gospodarcza agonia kraju, którą bezwzględnie należy zatrzymać.
Rząd grecki nie jest w stanie powstrzymać tej kryzysowej sytuacji ponieważ Grecja nie prowadzi suwerennej polityki monetarnej. Sytuacja w jakiej znalazła się Grecja jest poniekąd gorsza niż sytuacja wielu innych bankrutujących krajów. Rober Mugabe może sobie wydrukować zimbawejskie dolary i uciec w hiperinflację. Aleksis Tsipras musi po banknoty jechać do Europy.
Ratowanie płynności sektora finansowego i stabilizacja gospodarcza wymaga wspólnych działań rządu i banku centralnego. Często te wysiłki wspierają instytucji pomocowe takie jak MFW.
Grecja nie prowadzi jednak własnej polityki monetarnej. Grecki bank centralny ma siedzibę we Frankfurcie nad Menem i nazywa się Europejski Bank Centralny.
Grecja stała się więc zakładnikiem unii walutowej i wspólnej waluty. Została zmuszona do prywatyzacji, sprzedaży za bezcen oddania kontroli i przyszłych dywidend z aktywów które dają udział w greckiej gospodarce podmiotom europejskim poprzez przyspieszoną prywatyzację.
* * *
W sytuacji ponad 25% bezrobocia Grecja została zmuszona do dokonania kolejnych cięć obniżających dochody społeczeństwa których efektem będzie dalsze osłabienie popytu wewnętrznego.
Wspólny europejski projekt zmierza do rzucenia Grecji na kolana. Nawet jeśli w przyszłości te działania przyniosą jakiś efekt to nigdy nie powinno do takiej sytuacji dojść i o tym przede wszystkim pisze Kawalec.
Wątpię czy Grecja podejmie się realizacji tego programu, który zaakceptował premier Tsipras w nocy z niedzieli na poniedziałek. Czy jest jakiś inny program?
Wątpię czy Grecja podejmie się realizacji tego programu, który zaakceptował premier Tsipras w nocy z niedzieli na poniedziałek. Czy jest jakiś inny program?
Alternatywą jest uznanie połowy greckiego długu za stracony. Jestem zwolennikiem takiego podejścia bo nie wierzę ani w możliwość ani w celowość odzyskania tych środków. Nie wierzę również w to, że długi te mogą być skutecznym narzędziem szantażu, choć na razie wygląda na to, że się myliłem.
Wydaje mi się, że wariant z umorzeniem jest odrzucany wyłącznie z powodu negatywnego nastawienia do Grecji wpływowej części opinii publicznej w Niemczech i w kilku innych krajach europejskich, co blokuje kanclerz A. Merkel, a także postawy szefa Komisji Europejskiej, J-C Junckera (negatywnie odbieram tę postać nie tylko ze względu na działania wobec Grecji).
* * *
Sztywny kurs walutowy sprawia, że stopy procentowe ustalane przez bank centralny tracą na znaczeniu - waluta kraju utrzymującego peg czy currency board musi być oprocentowana tak jak waluta z którą powiązanie jest utrzymywane przez bank centralny, przy czym z reguły jest to niższe oprocentowanie. Niższe oprocentowanie długu publicznego obniża koszty jego refinansowania więc maleje deficyt budżetowy. Statystyki się poprawiają co skłania do zwiększenia deficytu publicznego. Niskie koszty finansowania kapitałem zagranicznym przy braku ryzyka kursowego prowadzą do wzrostu zadłużenia sektora publicznego i prywatnego, napływu kapitału, nadwyżki na obrotach finansowych i deficytu na obrotach bieżących.
Ale to nie wszystko, są jeszcze transfery w ramach budżetu europejskiego, czyli dotacje z funduszy strukturalnych Unii Europejskiej, które też księgowane są po stronie napływu kapitałów na rachunku finansowym (nawet jeśli wymiana euro dokonywana jest poza rynkiem, w banku centralnym).
Poza tym, aby sięgnąć po pieniądze europejskie trzeba mieć wkład własny. Cały wkład własny w budżet europejski w Polsce jest wynikiem wzrostu zadłużenia sektora publicznego a nie efektem reformy strukturalnej finansów publicznych, bo takiej rząd PO-PSL nie dokonał.
Poza tym, aby sięgnąć po pieniądze europejskie trzeba mieć wkład własny. Cały wkład własny w budżet europejski w Polsce jest wynikiem wzrostu zadłużenia sektora publicznego a nie efektem reformy strukturalnej finansów publicznych, bo takiej rząd PO-PSL nie dokonał.
Europejska polityka gospodarcza wspiera gospodarki rozwinięte. Kraje słabsze gospodarczo stają się ofiarami iluzji europejskich dotacji i taniego kredytu jaki wiąże się z przyjęciem wspólnej waluty. Tani kredyt, wzrost zadłużenia i napływ kapitału zabija ich konkurencyjność. Środki pomocowe z budżetu europejskiego zachęcają rządy słabych gospodarczo państw do wzrostu zadłużenie celem "pozyskania dotacji". Te dotacje zamiast wspierać konkurencyjność - duszą ją.
* * *
Dziesięć lat wspólnej waluty i polityki spójności z europejskiego budżetu całkowicie rozwaliło gospodarkę grecką i doprowadziło do potężnej zapaści i problemów społecznych w wielu krajach o rozwijających się gospodarkach.
Zamiast europejskiej refleksji mamy dziś do czynienia z polityką europejskiego szantażu w której interesy narodowe państw członkowskich wygrywają z wspólnym interesem Europy.
Instytucje europejskie umywają ręce od odpowiedzialności za sytuację w Grecji i wmawiają europejskiej opinii publicznej że za sytuację w tym kraju odpowiadają wyłącznie kolejny rządy w Atenach. Społeczeństwo greckie przedstawiane jest jako społeczeństwo żyjące ponad stan, na kredyt, na koszt Europy, podczas gdy od 5 lat zmaga się z potężnym kryzysem który spowodował 20% spadek PKB i wzrost bezrobocia do blisko 30%.
Nie wierzę w trwałość porozumienia wynegocjowanego w Brukseli w nocy z niedzieli na poniedziałek, 12-13 lipca.
Kierunek polskiej polityki gospodarczej w ostatnich latach jest podobny do greckiej a ewentualne przejęcie rządów przez PiS tylko go wzmocni.
Abstrahując od oceny i prognoz politycznych powinniśmy pamiętać, że nigdy do końca nie uda się nam uniknąć silnych kryzysów gospodarczych. Wmawiano nam że będziemy drugą Irlandią, ale jej też kryzys gospodarczy nie oszczędził.
Abstrahując od oceny i prognoz politycznych powinniśmy pamiętać, że nigdy do końca nie uda się nam uniknąć silnych kryzysów gospodarczych. Wmawiano nam że będziemy drugą Irlandią, ale jej też kryzys gospodarczy nie oszczędził.
Obowiązkiem rządu w sytuacji załamania gospodarczego jest łagodzenie skutków kryzysu i dążenie do trwałej naprawy sytuacji. Jeśli politycy europejscy uważają, że dla Grecji jedyną drogą jest dewaluacja przez deflację i zabicie popytu wewnętrznego to należy uznać, że projekt wspólnej waluty okazał się fiaskiem. Kontynuowanie narzuconej Grecji polityki wyrzeczeń jest zaś czystym szaleństwem. Tusk popełnił ogromny błąd, że nie wynegocjował nawet symbolicznej redukcji długów Grecji.
Tusk popełnił ogromny błąd, że nie wynegocjował nawet symbolicznej redukcji długów Grecji.
OdpowiedzUsuńhttp://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,18360238,tsipras-udziela-wywiadu-telewizji-i-mowi-o-porozumieniu-z-ue.html
OdpowiedzUsuń"Do środy grecki parlament musi zaakceptować porozumiecie zawarte na szczycie strefy euro w sprawie programu pomocowego dla Grecji i uchwalić pierwszy pakiet ustaw wprowadzających reformy w kraju; jest to warunek podjęcia negocjacji z wierzycielami na temat nowego pakietu pomocy dla Aten. Łączna wartość nowego programu pomocy ma wynieść od 82 do 86 mld euro."
Do której godziny w środę?:) Właśnie się ta środa zaczęła.
Alternatywą do dużej deflacji greckiej gospodarki jest wywołanie silnej inflacji w pozostałych gospodarkach strefy euro. Im wyższa inflacja poza Grecja tym mniejsza musi być deflacja w Grecji by grecka gospodarka odzyskała konkurencyjność.
OdpowiedzUsuńJeszcze innym rozwiązaniem dla Grecji są subsydia eksportowe finansowane z budżetu europejskiego. Jest to rzecz janda zabronione na wspólnym rynku europejskim ale byłoby skutecznym narzędziem alternatywnym do deflacj, wzmacniającym konkurencyjność eksportu. Analogicznie zadziałałyby cła importowe. Cały czas poruszamy się jednak w obszarze rozmontowania filarów Unii.
OdpowiedzUsuńHa! Ciekawe opracowanie Grégory'ego Claeys'a z lipca 2014 (data publikacji) którego jednym z wniosków jest wysokie ryzyko obecnej sytuacji w Grecji (bankructwo). Bardzo gorąco polecam, rewelacja. Autor przewidział, że skutkiem zaciskania pasa i deflacyjnej rekomendacji dla Grecji będzie bankructwo.
OdpowiedzUsuńhttp://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/837-the-not-so-unconventional-monetary-policy-of-the-european-central-bank-since-2008/
The main problem for the ECB at the moment is that inflation in the euro area has been falling since late 2011 and has been below one percent since October 2013. (...)
More worryingly, the ECB’s forecast suggests that inflation will not return to close to two percent in the medium term.
"In the current European circumstances, low overall euro-area inflation implies that in some euro-area member states inflation has to be very low or even negative in order to regain competitiveness relative to the core. The lower the overall inflation rate, the more periphery inflation rates will have to fall in order to achieve the same competitiveness gains. Given that wages are often sticky and rarely decline, significant unemployment increases can result from the adjustment process. In addition, lower-than-anticipated inflation undermines the sustainability of public and private debt if the debt contracts are long-term nominal contracts. For governments, falling inflation rates often mean that nominal tax revenues fall, which makes the servicing or repayment of debt more difficult."
Grégory Claeys sugeruje ECB konieczność sięgnięcia po mechanizm ilościowego luzowania w celu wywołania inflacji. Brak inflacji w krajach rozwiniętych oznacza dużą deflację w peryferyjnych gospodarkach (konieczną by odzyskały konkurencyjność) jednak im większa deflacja tym większe ryzyko, że nie będą w stanie obsługiwać swojego długu.
Jednym z problemów jaki dostrzega Grégory Claeys jest też to, że w Europie rynki na których są aktywa których skup w ramach QE przynosi najlepsze wyniki jeśli chodzi o wzrost inflacji (ABS) są niewielkie. Dlatego BoE skupował głównie obligacje skarbowe.
A tu na żywo:
https://www.youtube.com/watch?v=1CQXgToJHd8
wywiad z szefem NBP, prof Markiem Belką. Ciekawy.
OdpowiedzUsuńhttp://wyborcza.pl/magazyn/1,146875,18384078,marek-belka-skonczmy-z-kapitalizmem-wyczynowym.html
Belka mówi, że zrezygnowano z umorzenia części greckiego długu "bo to byłoby zaraźliwe" i inne zachęciłoby innych do pójścia tym śladem.
Belka opowiada dużo innych ciekawych historii. Jest o czym myśleć.
Polemika prof Belką: dr Jakub Borowski
Usuńhttp://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18385988,borowski-nie-ma-w-polsce-problemu-rozwarstwienia-dochodow.html
Trochę z innej beczki, ale bardzo lubię ten temat, kilka razy pojawiał się na blogu:
OdpowiedzUsuńhttp://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18388235,klienci-nie-straca-na-opodatkowaniu-supermarketow-ekspertka.html
"Ekspertka broni pomysłu PiS. Mało prawdopodobne jest, że klienci stracą na obłożeniu hipermarketów podatkiem obrotowym - mówi szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego Elżbieta Mączyńska"
"...nie jest bezzasadny podatek od reklamy. Nierzadko bowiem uprzykrza ona życie, pogarsza jego jakość, oszpeca krajobraz, zaśmiecając billboardami, ulotkami itp."
"Nie jest też bezpodstawne obciążenie hipermarketów kosztami badań jakości żywości, którą oferują"
"handel się opłaca, jest rentowny, co oczywiście nie jest odkrywcze. Ale nie zawsze znajduje to należyte odzwierciedlenie w płaconym przez hipermarkety podatku dochodowym"
"Sieci mogą łatwo wykazać, że nie mają dochodu"
"niemało było sygnałów, że wielkie sieci handlowe wymuszają niesymetrycznie korzystne dla nich warunki transakcji"
"Jej zdaniem w Polsce jest to tym bardziej dotkliwe, że dopuszczono do tego, że hipermarkety powstają w centrach miast i ich dzielnic, co ogołaca je z różnych innych sklepów i placówek usługowych. - Takie usytuowanie hipermarketów to wielki, kosztowny społecznie błąd."
------------------
Jak to dobrze, że architekt miasta Popielewski zadbał o to, żeby elewacja i dach Kauflanda pasowała kolorem do tego klocka naprzeciwko, czyli hali sportowej na Bema.
A to, że przy okazji stracą przedsiębiorcy, pracownicy i gospodarka to akurat nieważne...
Ponownie Stefan Kawalec, komentarz do wywiadu z Belką:
OdpowiedzUsuńhttp://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18386914,kawalec-podwyzka-plac-moze-byc-dla-polski-niebezpieczna.html
"Oczekiwania ludzi co do jakości życia rosną jeszcze szybciej." - to zdanie zdaję się już padło wcześniej. To charakterystyczna i istotna obserwacja.
"Spadek udziału płac w PKB jest oczywiście niepokojący" - już się pogubiłem, jedni go widzą inni nie. Moim zdaniem to bardzo trudny wskaźnik. Kiedyś go analizowałem i jego zróżnicowanie wydaje się być naprawdę niewielkie w czasie i między krajami; można go liczyć na różne sposoby, ale bez względu na to, czy liczy się go od strony dochodów czy produkcji zostaje jeden problem: zwrot z kapitału (zysk) jest reinwestowany, tylko w części to wypłata dywidendy, w pozycjach kosztowych, które pomniejszą zysk ukryta jest wypłata wynagrodzeń dla właścicieli kapitału, itd.
"Nagłe ustalenie zbyt wysokich płac w gospodarce mogłoby mieć tragiczne skutki dla całego społeczeństwa." - trudno się nie zgodzić, to najistotniejsza kwestia dla każdego, kto chciałby widzieć wzrost wynagrodzeń (np. mnie).
"Poziom płac jest odzwierciedleniem poziomu rozwoju gospodarki. Nie ma innej, cudownej metody, która mogłaby spowodować, że ludzie będą trwale zarabiali więcej. Płace rosną i będą rosły, ale tylko w wyniku wzrostu gospodarczego. Musimy go najpierw wypracować" - truizm i słabe rozwinięcie argumentu broniącego produktywności. Budowa Kauflandu może chwilowo podnieść PKB, ale czy jego funkcjonowanie sprzyja wzrostowi dochodu? Kaufland jest bardziej efektywny i bardziej produktywny niż sklepik osiedlowy, wyciska większą produktywność z pracowników dlatego oferuje niższe ceny. Ale jego wpływ na wzrost gospodarczy jest zabójczy: eliminuje z rynku podmioty, które mogłyby zwiększać swoją produktywność, przegrywają z nim konkurencję, zyski wypływają z gospodarki, a wysoka produktywność pracowników prowadzi do bogacenia się właścicieli tej firmy. Wystawienie podmiotów krajowych na konkurencję której nie mogą wygrać prowadzi do oddania rynku.
Najgorsze jest to, że nasi samorządowcy - od Platformy przez PiS po Czas Gospodarzy i Czas Mieszkańców - zdają się tym nie przejmować.
Chciałbym widzieć nakłady inwestycyjne i wsparcie ze strony samorządu, które pozwala podnosić produktywność i konkurencyjność przedsiębiorcom. Tylko w ten sposób wzrosną dochody.
Czepiam się tych discountów nie po to, aby "być w zgodzie aktualnemu trendami" i uznać argumentację Zaleskiego z Popielewskiego na rzecz Copernicusa, Plazy czy Kauflanda za folklor.
UsuńWiększość społeczeństwa wydaje ponad połowę swojej pensji na żywność (resztę na mieszkanie, paliwo, energię). Handel detaliczny oddajemy zagranicznym koncernom, które wykorzystują swoją przewagę w dostępie do kapitału.
Jeśli ich rzecznikami są prezydenci miast to temat wymaga dyskusji.
Jeśli spojrzymy na "inwestycje w Toruniu" to oprócz drogowego i infrastrukturalnego Zaleskiego mamy głównie: Lidla, Kaufland, Biedronkę, Tesco, Plazę, Galerię Copernicus, Leroy Merlin, Castoramę i Brico Depot.
Jeśli chodzi o żywność to gdyby nie targowiska, których gospodarska ręka nie tknie, bo się brzydzi, bylibyśmy blisko stwierdzenia, że całe nasze zaopatrzenie w żywność zależy od Lidla i Kauflandu (ta sama niemiecka firma), Biedronki (hiszpańska firma) i Tesco (angielska firma), oraz PoloMarketu (z Pakości, polska firma), Piotr i Paweł (polska firma) oraz kilka hipermarketów francuskich. A gdzie jest toruński przedsiębiorca? Na ryneczku, zwykle na takim, który ostatnio remontowany był zanim Zaleski został prezydentem miasta dekadę temu. Warto się nad tym zastanowić? Warto.
Dlaczego jest tam taniej? Bo mniej płacą. Nasze wynagrodzenia są więc niższe.
Dodajemy do tego jeszcze następującą informację:
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18295465,Bank_Swiatowy_pozyczal_Lidlowi_i_Kauflandowi_na_rozwoj.html
To nie wygląda na uczciwą konkurencję. Jak ktoś słusznie zauważył w komentarzu: bez Banku Światowego umarlibyśmy z głodu. Dziś wygląda zaś na to, że Lidl nas żywi i ubiera, bez Lidla i Biedronki nie będzie żywności.
Poza tym te sklepy, zwłaszcza Lidl, ewidentnie promują własne, krajowe firmy. Gdy będą miały komplet sklepów w Toruniu nie będą musiały kupować od polskich producentów.
Oni rozumieją w jaki sposób zapewnić sobie rozwój. My wierzymy w samorządowy bełkot o wolnym rynku.
Podsumowanie:
OdpowiedzUsuńhttp://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18389620,po-wywiadzie-belki-w-wyborczej-wydumany-problem-i-akt-odwagi.html
http://wyborcza.biz/biznes/1,100897,18395937,doplaty-do-niskich-wynagrodzen-warto-potraktowac-powaznie.html
OdpowiedzUsuńDodam tylko że taką propozycję przedstawiłem podczas ostatnich wyborów samorządowych (wraz z bonami na zakupy w wybranych sklepach i instytucjach). Z różnorodnych form wsparcia rynku pracy ten ma potwierdzony, pozytywny efekt na zatrudnienie i jest skuteczny. Tymczasem w Polsce nie wiadomo czemu Minister Pracy nadal stosuje subsydia skierowane głównie do pracodawców, które nie przekładają się na wzrost zatrudnienia.
W Polsce subsydia do wynagrodzeń za pracę w połączeniu z płacą minimalną płaconą przez pracodawcę powinny znacznie podnieść relację między płacą a zasiłkiem, co będzie skłaniać ludzi do poszukiwania i akceptowania pracy kosztem utraty zasiłku a także wypychać z szarej strefy.
Subsydia do pracy powinny przyczynić się do zmniejszenia wydatków na zasiłki, zwiększenia wpływów z podatków (pośrednich), oraz składek do ZUS i konsumpcji. O wiele bardziej opłaca się subsydiować pracę niż rozdawać zasiłki. Wejście na rynek pracy skutkuje tym, że z czasem pracownik poszukuje lepszej pracy i doskonali swoje umiejętności dzięki czemu rośnie efektywność pracy a tym samym wynagrodzenia.
Kontrowersje może budzić to, czy na utratę pracy narażeni są ci, których subsydia nie obejmują, ale raczej dominuje inny efekt: ich wydajność pracy jest wyższa więc na ogół prowadzi do podniesienia ich wynagrodzeń pomimo, że subsydiów nie dostają.
Nie rozumiem krytyków takich rozwiązań, którzy wspierają się doktryną liberalną. Gdyby rynek sam mógł doprowadzić do pełnego zatrudnienia to w Polsce nie byłoby bezrobocia. Argumenty w rodzaju: to zlikwidujmy zasiłki traktuję jako korwinistyczne bredzenie. Są nierealne, więc nawet jak komuś się podobają to i tak tracimy czas.
Jeśli więc chcemy "coś zrobić" w sprawie bezrobocia, to taki pomysł wydaje się warty rozważenia.
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18388214,ponad-polowa-niemcow-uwaza-ze-planowane-porozumienie-z-grecja.html
OdpowiedzUsuń"Ponad połowa Niemców uważa, że planowane porozumienie z Grecją o nowym programie pomocowym jest złe i wielu wolałoby raczej wyjście tego kraju ze strefy euro - wynika z sondażu YouGov."
Wielu ekonomistów uważa, że wyjście Grecji ze strefy euro pomogłoby odbudować gospodarkę. No dobrze, ale przejście na drachmę nie oznacza, że grecki dług zostanie przeliczony z euro na drachmy.
Belka poczuł swoją misję i nie jest to dyskusja w restauracji Sowa i przyjaciele. Tym razem w Sejmie:
OdpowiedzUsuńhttp://wyborcza.biz/biznes/1,100896,18406212,co-powiedzial-belka-w-sejmie-franki-banki-zielona-wyspa.html
A tutaj w radiu tok fm:
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,145400,18405936,belka-ekonomisci-mowili-ze-polska-jest-przy-scianie-ale-nie.html
U Belki lubię to, że dotyka najważniejszych tematów, nawet jeśli się z nim w jakiś punktach nie zgadzam.
Ad.1. "1. "Nie wyśmiewam się z zielonej wyspy, To wielki sukces"
OdpowiedzUsuńAd.3 "3. "U nas ogon nie macha psem". Mamy zdrowy system bankowy"
"- Zostawiam złotego w dobrej formie. Inflację na poziomie niespodziewanie niskim. System bankowy tak dobry, że szkoda go psuć - stwierdził Marek Belka. "
Nie zgadzam się. Struktura systemu finansowego i bankowego wymaga przeglądu oraz znacznie lepszego nadzoru - jeśli chcemy podtrzymać tempo rozwoju gospodarczego. Porównywałem kiedyś na blogu model niemiecki do polskiego. Różnice są zasadnicze na korzyść modelu niemieckiego: stabilnego, bezpiecznego i prorozwojowego.
Belka porównuje tam gdzie mu wygodnie: do Francji. krajów bałtyckich, do bankowości amerykańskiej... Moim zdaniem nasz system bankowy nie jest w pełni ucywilizowany a jego stabilność uzyskiwana jest bardzo wysokim kosztem dla klienta - znacznie wyższym niż gdzie indziej, o czym Belka nie wspomina.
2. Stopy procentowe są odpowiedniej wysokości
Nie zawsze były, to trzeba uczciwe przyznać. Zarówno w okresie 2007-2008 jak i po kryzysie, Za to odpowiada jednak RPP a nie szef NBP.
Druga sprawa: łatwo było się pomylić. Moje oceny też się zmieniły. Przypomnę dyskusję o artykułach dr Andrzeja Rzońcy z RPP i QE.
"Jego zdaniem dzięki temu nie trzeba było w Polsce drukować pieniędzy."
Ale minister Sienkiewicz z jakąś propozycją jednak wychodził u Sowy. Ale zostawmy to.
Warto zwrócić uwagę na wzrost podaży pieniądza za sprawą krótkoterminowych papierów NBP. Jest ogromny w ostatnim czasie, prezentując wykres zastanawiałem się czy nie jest to polskie QE.
4. Za "udomowieniem" banków, niekoniecznie "repolonizacją"
Ja jestem jednak za ucywilizowaniem. Opisywałem w jaki sposób działają banki niemieckie, jakie są w bankowości zachodnioeuropejskiej tradycje, geneza i historia. Bankowość w Niemczech i Holandii wyrosła z innej tradycji niż polska w latach 90-tych (wpisy o bankowości Raiffeisena, spółdzielczej, itd).
Ad 7
"7. Cel inflacyjny nie został osiągnięty? Tak, ale mamy stabilnego złotego"
To się udało a rola NBP w oddziaływaniu na kurs jest bardzo duża.
A jeśli chodzi o kredyty walutowe, to mam wrażenie, że Belka tkwi w jakiejś sprzeczności.
Usuń"- Prawie w całości zrezygnowaliśmy z finansowania zagranicznego - mówił Belka. Banki w Polsce właściwie udzielają kredytów tylko z depozytów. Nie potrzebują dopożyczać pieniędzy z zagranicy, żeby udzielać kredytów polskim klientom i firmom. - Bardzo udana operacja - podsumował Belka."
"- Zbliżamy się do wyborów i trzeba coś ludziom rzucić. Zwracam uwagę, że cokolwiek byśmy robili, nie możemy zachwiać stabilnością banków - mówił. Dodał też, że jakiekolwiek rozwiązanie zostanie wprowadzone, nie może korzystać z pieniędzy budżetowych.
Uzasadniał też, że nie warto powoływać się na rozwiązania węgierskie, bo - po pierwsze - tam trzeba było przewalutować kredyty we frankach, ponieważ to groziło całemu systemowi bankowemu (a w Polsce nie ma tego problemu), zaś po drugie - to przewalutowanie węgierskie było w każdej wersji korzystne dla frankowiczów, a u nas tak nie będzie.
- [Liczba udzielanych] kredytów bankowych na Węgrzech spadła radykalnie, w Polsce rośnie. Zarówno dla klientów indywidualnych, jak i firm. Musieli to zrobić, był to ważny problem makroekonomiczny i społeczny, ale zapłacili za to spadkiem akcji kredytowej - mówił Belka.
- Dziś mamy na franku bańkę spekulacyjną. Nikt nie wie, jaki będzie kurs za rok. Ale jak to jest możliwe, żeby tak malutka gospodarka była podstawą jednej z najważniejszych walut świata? - pytał szef NBP. - 60 mld franków miesięcznie drukowali, żeby podtrzymać stabilność kursu. Kiedyś ta bańka może pęknąć, a wtedy kredytobiorcy, którym nakażemy przewalutowanie, przyjdą i powiedzą, "żeście nas znowu wpuścili, wcześniej we franki, a teraz w złotówki" - przekonywał Belka."
Czyli tak: jak kurs franka nie osłabnie, za stabilność zapłacą klienci, jak osłabnie to klienci zarobią. To się nazywa spekulacja, powiedzmy sobie wprost.
UsuńMój stosunek do spekulacji jest mniej więcej taki sam, tzn. "można sporo zarobić, albo dużo stracić". Nic w tym odkrywczego. Kredyt mieszkaniowy nie powinien się na tym mechanizmie opierać. Ale w Polsce na tym się opiera w istotnej części. Wprowadzając ten mechanizm banki komercyjne bardzo dużo zarobiły (na spreadzie, co pokazałem w poprzednich wpisach). Dziś koszty tego ponoszą klienci. Oni też trochę zarobili gdy frank był nisko, zarobili w porównaniu do sytuacji gdyby wzięli kredyt w złotówce. Ale wielu straciło bo ich rata wzrosła o 40%, nie byli na to przygotowani i stracili mieszkanie za które płacili. Niemal wszyscy frankowicze nie mogą mieszkania sprzedać - muszą czekać na "pęknięcie bańki". To jest też bardzo duży koszt ekonomiczny dla gospodarki. Hamuje obrót mieszkaniami.
Wypowiedź Belki jest więc niewystarczająca, wręcz bardzo uboga jeśli chodzi o zawiłość problemu.
Wszyscy wiemy, że można zarobić i można stracić. Wiemy, że dokonując teraz przewalutowania wyjdzie na to, że stracimy gdy kurs spadnie. To nie jest odkrywcze. Mój stosunek do tego raczej ewaluował w kierunku: "dajmy sobie spokój z takim myśleniem, uwolnijmy się od niego. Nawet jeśli trzeba za to zapłacić. A trzeba zapłacić, jeśli się chce z tej spekulacji wycofać. To nie są małe koszty, ale to nie znaczy, że można powiedzieć: "ani grosza z budżetu, a jeśli na koszt banku to z narażeniem stabilności". To mnie nie przekonuje. Raczej nastawiam się na wariant: zawiniły banki i nadzór finansowy. Nie zawinił klient - bez względu na to ile zarobił i ile stracił, ile może jeszcze zarobić i ile stracić.
Dlatego zupełnie mi nie po drodze z Belką jeśli chodzi o frankowiczów choć z jednym się zgadzam: szanse na pęknięcie tej bańki rosną. Głupio byłoby wyjść na frajera, który się przewalutował w przededniu pęknięcia bańki na frankach. Wtedy politycy, którzy to proponują, mieliby przechlapane. Ja bym ich rozgrzeszył i zrozumiał, ale opozycja, media i opinia publiczna - nie.
W każdym razie, jest to bardzo ciekawa dyskusja.