Wojna o sprawę może być szaleństwem, ale nie hańbą.
George Bernard Shaw
Przedwczoraj Grzegorz Giedrys zastanawiał się w komentarzu na moim blogu dlaczego się uparłem, "aby być poza tym dyskursem" (o toruńskich sprawach). Dziś chciałby mnie z niego wypchnąć.
Od pewnego czasu prowadzę wojnę totalną, "walkę z własnym cieniem", jak ładnie określił to Grzegorz Giedrys. Nie szukam w niej sojuszników, nie zostawiam miejsca na kompromisy, nie daję się polubić ani politykom, ani dziennikarzom. Masz rację, Grzegorz, dzięki temu czuję się spełniony. Co więcej, mając Ciebie po przeciwnej stronie czuję, że nareszcie nasz dialog o Toruniu zacznie być ciekawy, dużo bardziej interesujący dla zaangażowanych w sprawy naszego miasta ludzi niż debata radnych w Dworze Artusa czy spór z Zaleskim o drogi.
Twierdzisz, że nasza dyskusja również jest formą uprawiania polityki? Z kim, o co, przeciwko komu, dlaczego?
Mylisz się więc twierdząc, że wszystko jest polityką. Ze wszystkiego można zrobić politykę, ale to nie znaczy, że most na zadupiu jest "inwestycją w korytarzu w transeuropejskiej sieci drogowej". To jest inwestycja, której towarzyszą pewne fakty, o których twoja redakcja z bardzo prozaicznych przyczyn milczy. Ta inwestycja stała się polityką dopiero wówczas, gdy jedna z największych gazet w Polsce relacjonuje spór o lokalizację w sposób skrajnie nieobiektywny a jej dziennikarze nie ukrywają dlaczego tak się dzieje.
Mylisz się więc twierdząc, że wszystko jest polityką. Ze wszystkiego można zrobić politykę, ale to nie znaczy, że most na zadupiu jest "inwestycją w korytarzu w transeuropejskiej sieci drogowej". To jest inwestycja, której towarzyszą pewne fakty, o których twoja redakcja z bardzo prozaicznych przyczyn milczy. Ta inwestycja stała się polityką dopiero wówczas, gdy jedna z największych gazet w Polsce relacjonuje spór o lokalizację w sposób skrajnie nieobiektywny a jej dziennikarze nie ukrywają dlaczego tak się dzieje.
* * *
Marek Żydowicz odpowiedział ci, gdzie są granice między postawą obywatelską a polityką, jaka jest różnica między postawą przyzwolenia i bierności a społecznego zaangażowania. Ta granica nigdy nie jest wyraźna, ale jest. Uświadomisz ją sobie wówczas, gdy ją przekroczysz - choćby to było równie niewinne jak wybór z kim wypijesz wódkę po debacie o kulturze w mieście.
Marek Żydowicz: Czy krytyka błędów władz oznacza identyfikację polityczną? Nie! Wypowiadamy się jako obywatele, nie jako politycy. Tumult nigdy żadnej partii nie popierał. Pracowaliśmy z prezydentami z lewicy, z prawicy, a dziś pracujemy z liberałami - nie ma to dla nas żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, co ci ludzie mają do zaproponowania lokalnej społeczności.
Przypominasz wydarzenia sprzed trzech lat insynuując mi osobiste zaangażowanie polityczne. Debaty, które wówczas organizowaliśmy jako PIT (Porozumienie Infrastruktura Toruń) były ważne dla miasta, prezentacje, które przygotowaliśmy były bardziej merytoryczne i obiektywne niż materiały udostępnione przez MZD czy Prezydenta, nasze wystąpienia dotyczyły przebiegu arterii drogowych a nie koalicji, mandatów, miejsc na listach wyborczych. Wybory samorządowe były właściwym momentem na to, aby te ważne sprawy poruszyć licząc na deklaracje, stanowiska, opinie i wolę podjęcia konkretnych działań przez ludzi ubiegających się o stanowiska radnych czy zdobycie zainteresowania mediów.
* * *
W bardzo szerokim gronie (posłowie, działacze wielu organizacji społecznych, osoby udzielające się publicznie) spotkaliśmy się wówczas, jesienią 2010 roku, w siedzibie Platformy Obywatelskiej na ul. Mostowej. Przyszedłem tam z segregatorem mostowym, studium wykonalności, kosztorysem i innymi materiałami na temat mostu, na co ówczesny poseł Karpiński powiedział, że nie zna się na węzłach drogowych. Nie pamiętam, czy najpierw "oni" zaproponowali mi start, czy najpierw ja powiedziałem, że w ogóle mnie to nie interesuje (chyba to drugie). W każdym razie szybko spostrzegłem, że mam ich uwagę tylko w tej jednej sprawie - startu w wyborach - i całe to spotkanie tak naprawdę szybko weszło w fazę układania list wyborczych. A tymczasem mostowy segregator, który przyniosłem leżał na biurku budząc raczej trwogę niż zainteresowanie. Przejrzał go tylko Waldemar Przybyszewski, którego szczegółowo zapoznałem ze stratami jakie nasze miasto poniosło w wyniku zmiany lokalizacji mostu. Nic z tym nie zrobił, ale przecież Ciebie to nie dziwi - wasza redakcja też dostawała ode mnie mnóstwo listów i materiałów ws. mostu, zasypywałem Was prośbami byście napisali chociaż to jedno zdanie: most na Wschodniej jest dwukrotnie droższy od wariantu na Waryńskiego (Trasa Nowomostowa). Zablokowaliście ten temat u siebie.
Tak właśnie widzę granicę między polityką a inwestycjami w mieście, a szerzej: między postawą obywatelską a postawą polityka, którego bardziej interesują prywatne korzyści niż publiczne straty.
Tak też widzę odpowiedzialność dziennikarza, Grzegorz, i granice etyki dziennikarskiej, i zwykłej przyzwoitości.
Nie żałuję tego, że na forum GW namawiałem do głosowania na Waldemara Przybyszewskiego. Nie miałem w tym, jak z pewnością widzisz, żadnego prywatnego interesu. To był mój wybór jako mieszkańca Torunia posiadającego czynne prawo do udziału w wyborach samorządowych. Zmarnowałem swój głos, to prawda, ale na tym polega urok demokracji.
* * *
Z wyborów samorządowych w 2010 roku w pamięci zostały mi jeszcze dwa ważne wydarzenia (oprócz tego, że zostałem oskarżony o zniesławienie przez prezydenta i oprócz akcji "Popieram hecera"; w obu tak naprawdę odgrywałem chyba niewielką rolę i dlatego cieszyły się taką popularnością).
Może najpierw o tym drugim: wszystkich którzy Platformę wspierali w wyborach w 2010 roku zaproszono po ich zakończeniu na spotkanie wigilijne w Krzywej Wieży, które miało być początkiem regularnie odbywających się dyskusji o mieście. Przy barszczu rozmawialiśmy o stworzeniu takiego właśnie pomostu między radnymi a obywatelami. To spotkanie mogło przypominać trochę amerykański komitet wyborczy, który skupia sympatyków partii w czasie elekcji, ale odbywało się już po wyborach i było wyrazem woli wspólnej pracy na rzecz samorządu. Inne komitety wyborcze takiej inicjatywy nie zaproponowały. Wydawało mi się, że prezentowana otwartość Platformy na kontakty z ludźmi będzie sprzyjać przejrzystości jej działania a mieszkańcom da możliwość regularnego kontaktu ze swoimi przedstawicielami i wspólnej pracy nad miejskimi problemami i projektami. Ile więc takich spotkań się odbyło? Nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Oczywiście, najpierw słyszałem, że "po świętach", ale nie powiedzieli po których. Po Wielkanocy 2011 roku już nie pytałem. Zrozumiałem, że pytać nie warto gdy radny Maciej Cichowicz powiedział mi, że przecież "zawsze mogę przyjść na spotkanie klubu na Mostową". Potem doszło do stwierdzenia nieważności decyzji środowiskowej dla mostu na Wschodniej a PiS zaatakował PO więc tym bardziej zacząłem być dla tych ludzi politycznym balastem (dziś żałuję, że wtedy nie pojawiłem się na Mostowej tylko po to, by móc napisać o tej wizycie na blogu).
Może najpierw o tym drugim: wszystkich którzy Platformę wspierali w wyborach w 2010 roku zaproszono po ich zakończeniu na spotkanie wigilijne w Krzywej Wieży, które miało być początkiem regularnie odbywających się dyskusji o mieście. Przy barszczu rozmawialiśmy o stworzeniu takiego właśnie pomostu między radnymi a obywatelami. To spotkanie mogło przypominać trochę amerykański komitet wyborczy, który skupia sympatyków partii w czasie elekcji, ale odbywało się już po wyborach i było wyrazem woli wspólnej pracy na rzecz samorządu. Inne komitety wyborcze takiej inicjatywy nie zaproponowały. Wydawało mi się, że prezentowana otwartość Platformy na kontakty z ludźmi będzie sprzyjać przejrzystości jej działania a mieszkańcom da możliwość regularnego kontaktu ze swoimi przedstawicielami i wspólnej pracy nad miejskimi problemami i projektami. Ile więc takich spotkań się odbyło? Nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Oczywiście, najpierw słyszałem, że "po świętach", ale nie powiedzieli po których. Po Wielkanocy 2011 roku już nie pytałem. Zrozumiałem, że pytać nie warto gdy radny Maciej Cichowicz powiedział mi, że przecież "zawsze mogę przyjść na spotkanie klubu na Mostową". Potem doszło do stwierdzenia nieważności decyzji środowiskowej dla mostu na Wschodniej a PiS zaatakował PO więc tym bardziej zacząłem być dla tych ludzi politycznym balastem (dziś żałuję, że wtedy nie pojawiłem się na Mostowej tylko po to, by móc napisać o tej wizycie na blogu).
Nie wydaje mi się, aby ten brak spotkań, które obiecywali działacze Platformy wynikał z ogólnego lenistwa w tym środowisku (ktoś w końcu musi zaprosić, podzwonić, poumawiać, poprowadzić - znam ten ból z pracy w stowarzyszeniu). Platformie po prostu przeszkadzaliśmy: tam się toczy wojna o popularność, o to kto ile razy zabierze głos na sesji, w ilu komisjach działa, czy publikuje regularnie w jakiejś miejskiej gazecie, czy "przedstawia stanowisko klubu mediom". Ludzie, którzy tam trafili - najczęściej młodzi z ambicją bycia zawodowym politykiem - zazdrośnie strzegą swojej pozycji. Uczestniczenie w otwartej dyskusji oznacza zaś, że każdy czuje się zobowiązany do zabrania głosu w omawianej sprawie, a przecież polityk nie będzie zabierał głosu w tej, na której jego wizerunek może ucierpieć (albo wówczas, gdy dostał dyspozycję od marszałka jak ma głosować). Między innymi dlatego żaden radny PO z Mokrego czy Chełmińskiego nie zaangażował się w sprawę średnicowej. Ba! Oni od niej stronili, uciekali, chowają się przed nią. Dyskusja o sali koncertowej na Jordankach, owszem, pewnie się odbyła - między marszałkiem i jego radnymi (oni zwykli ten proces nazywać eufemistycznie: "stanowiskiem klubu"). Jakże obłudne jest więc z ich strony wyciąganie kwestii "partycypacji" czy "budżetu obywatelskiego"! To właśnie ci ludzie, właśnie to środowisko jest najbardziej hermetyczne, zakolesiowane i odporne na naturalną potrzebę zdrowego społeczeństwa obywatelskiego jaką jest debata publiczna!
W ten sposób dochodzę do sedna, tzn. różnicy między polityką a zaangażowaniem w życie publiczne. Polityka jest robiona na korytarzu, w gabinecie, w wąskim gronie albo przy wódce. Zaangażowanie obywatelskie polega na tym, żeby wyjść na sesję rady miasta i powiedzieć radnym w twarz, że most jest w lokalizacji bez sensu, na działce znajomej i dwa razy droższy. Polityką zaś jest przemilczenie tego przez dziennikarza Gazety.
Czy sprawy, w jakie się angażujemy mają wymiar polityczny? Oczywiście, dlatego istotne jest jak do nich podchodzimy. Jeśli radny ucieka przed trudnymi sprawami w tematy atrakcyjnie medialnie, jak budżet obywatelski, to znaczy że zależy mu na polityce a nie na sprawach miasta. Osoba zaangażowana weźmie się za sprawę, która jest ważna dla miasta, a na której nie zrobi kariery politycznej. Powiedz mi teraz, Grzegorz, z kim i o czym wy w redakcji Wyborczej chcecie robić wywiady?
* * *
Pierwsze wydarzenie, o którym wspomniałem, a które zostało mi w pamięci po wyborach samorządowych z 2010 roku miało miejsce w dniu, w którym rozgorączkowana grupka "społeczników", w tym jeden z ambicją zostania wiceprezydentem, oznajmiła, że "Waldek wygra wybory bo mają teczkę Michała Zaleskiego z IPN". Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem tak wyraźnie granicy między polityką a politycznym draństwem, by nie powiedzieć zwykłym ludzkim skurwysyństwem. Szczerze życzyłem Michałowi Zaleskiemu przegranej w tamtych wyborach, nawet uwierzyłem, że Przybyszewski nie tylko może je wygrać, ale też że może być dobrym prezydentem. Chciałem jednak, aby Zaleski przegrał programowo, ideowo, a nowy prezydent miał związane ręce obietnicą otwarcia miasta na "partycypację społeczną". Tamtego dnia po raz pierwszy zrozumiałem, że nie wszystkim ludziom z którymi współpracuję zależy na sprawach Torunia bardziej niż na sprawach osobistych.
* * *
Spotkaliśmy się, Grzegorz, kilka razy. Za pierwszym razem wychodziłem z założenia, że rozmawiam z człowiekiem, który doskonale rozumie, o czym tutaj teraz piszę - z osobą, której nie trzeba tłumaczyć, że taka ot kwestia mostu to przede wszystkim zagadnienie urbanistyczne i drogowe, a nie polityczne. Byłem przekonany, że dziennikarz Gazety, "której nie jest wszystko jedno" rozumie, że agitacja za Waldkiem w wyborach nie była wyrazem mojego zaangażowania politycznego tylko obywatelskiego. No przecież oni mi w PO nie płacili za te wpisy na forum GW, nie oczekiwałem w zamian dobrego miejsca na liście, awansu zawodowego, nie załatwiałem z nimi spraw prywatnych. Ujawniono moją tożsamość, gdy prezydent oskarżył mnie o zniesławienie - dzięki temu zyskałem trochę medialnej sympatii i starałem się ją wykorzystać żeby zwiększyć szanse Przybyszewskiego w wyborach samorządowych, bo wydawało mi się, że lepiej zajmie się toruńskimi problemami niż Zaleski, będzie otwarty na dialog, pomysły, kontakty, a w Toruniu rozkwitnie dyskusja o inwestycjach (której przecież nie ma - jest wyłącznie wola Prezydenta i Marszałka wydania kilkuset milionów złotych na budowę jakiś obiektów). Granica między zaangażowaniem publicznym a polityką jest dla mnie tak oczywista jak odpowiedź na pytanie: "to ile z tego będę miał". Jeśli brzmi "nic" to czuję, że jestem osobą zaangażowaną w sprawy publiczne, w problemy samorządu mojego miasta, a nie w politykę.
A teraz wróć, Grzegorz, do swojego wywiadu z Markiem Żydowiczem, do następującego po nim wywiadu z Zaleskim i spójrz na towarzyszące im wpisy na forum GW. Zobacz, ilu z twoich kumpli przestrzega zasady, o której piszę.
Obecnie mam poważne wątpliwości, czy Gazeta Wyborcza w Toruniu taką granicę w ogóle widzi. Nie adresuję ich do Ciebie, Grzegorz, to nie jest insynuacja pod adresem twoich publikacji. Do Ciebie mam wyłącznie pretensje o to, że ty nie umiesz tej granicy postawić w swoim własnym świecie, na swoim blogu. Ty tę granicę niszczysz, ilekroć ona przed tobą wyrasta. Gdybyś ją widział, nie zarzuciłbyś mi, że udział w debatach w 2010 roku był wyrazem politycznego zaangażowania, bo 2010 rok był rokiem wyborów samorządowych! Gdybyś ją widział, inaczej patrzyłbyś na ludzi, z którymi rozmawiasz na łamach Gazety!
Obecnie mam poważne wątpliwości, czy Gazeta Wyborcza w Toruniu taką granicę w ogóle widzi. Nie adresuję ich do Ciebie, Grzegorz, to nie jest insynuacja pod adresem twoich publikacji. Do Ciebie mam wyłącznie pretensje o to, że ty nie umiesz tej granicy postawić w swoim własnym świecie, na swoim blogu. Ty tę granicę niszczysz, ilekroć ona przed tobą wyrasta. Gdybyś ją widział, nie zarzuciłbyś mi, że udział w debatach w 2010 roku był wyrazem politycznego zaangażowania, bo 2010 rok był rokiem wyborów samorządowych! Gdybyś ją widział, inaczej patrzyłbyś na ludzi, z którymi rozmawiasz na łamach Gazety!
* * *
Bez zrozumienia, gdzie leży granica między sferą prywatną i publiczną czy zawodową nigdy w Toruniu nie będzie rzeczowej dyskusji o wyzwaniach jakie stoją przed miastem. Dlatego poszedłem na wojnę totalną, dlatego walczę z własnym cieniem, dlatego już nie szukam sojuszników w tym fundamentalnym konflikcie. Grzegorz, pytasz mnie dlaczego nie uczestniczę "w tym dyskursie"? W tym, w którym nie ma granicy między ego i interesem własnym, a sprawami publicznymi? W tym, w którym koguciki prężą się na kanapie dumając nad "dyskontowaniem w korelacji", aby utrzymać się przy korycie? W tym dyskursie, gdzie plenum dyskutantów przyjmuje komiczne pozy, formułuje swoje wypowiedzi językiem sztucznym, językiem nastawionym na kupowanie głosów, zdobywanie poparcia, niszczenie swoich politycznych przeciwników? Oni stękają na tych debatach, bo dla nich polityka polega na tym, aby rzeźbić swoją karierę polityczną. Stawiają znak równości między sukcesem zawodowym a karierą polityczną. Polityka to dla nich wyłącznie kwestia ścieżki osobistego awansu społecznego. Dlatego język rozwiązuje się im wówczas, gdy ustalają między sobą kto i ile, kto będzie na jakim miejscu na liście, kogo wystawi partia, itd, itp.
* * *
Mam teraz przed oczami twarz Kaśki i Radka Łuczaków. Oni pierwszy raz wyszli z debaty o Toruniu. Radek tym razem powiedział z taką rezygnacją: "nie, ja już nie mogę", że dotarło do mnie, jak cholernie ważna jest skrajna bezkompromisowość tych dwojga w kwestii oddzielenia interesów prywatnych od publicznych.
Grzegorz, wszyscy uczestnicy tej debaty, wszyscy bez wyjątku, przybyli na nią w celu wykorzystania spraw publicznych do własnych, prywatnych celów i interesów! Wszyscy, bez wyjątków, byli tam aby wykorzystać ważne sprawy Torunia, kwestie od których zależy jakość życia w mieście, do poprawienia swojego własnego komfortu psychicznego i materialnego bez względu na cenę, jaką zapłaci miasto i jego mieszkańcy.
* * *
Po naszym pierwszym spotkaniu, Grzegorz, napisałeś na blogu, że jestem cholernym nudziarzem. Może dlatego, że rozmawiałem o sprawach, które uważałem za ważne, a ty wolisz politykę. Wówczas tego nawet nie przypuszczałem. Ty dziś piszesz o tym bez ogródek na swoim blogu.
Drugie spotkanie średnio pamiętam, podobnie jak ty.
Trzeci raz spotkaliśmy się stosunkowo niedawno, zanim wznowiłem pisanie na blogu. Zadzwoniłeś, zaproponowałeś spotkanie. Tym razem ja znudziłem się naszą rozmową, zanim na dobre się zaczęła i wyszedłem. Wiesz dlaczego? Bo zapytałeś o moje prywatne sprawy.
Trzeci raz spotkaliśmy się stosunkowo niedawno, zanim wznowiłem pisanie na blogu. Zadzwoniłeś, zaproponowałeś spotkanie. Tym razem ja znudziłem się naszą rozmową, zanim na dobre się zaczęła i wyszedłem. Wiesz dlaczego? Bo zapytałeś o moje prywatne sprawy.
Teraz powoli staje się dla mnie jasne, dlaczego dobrze zrobiłem nie ujawniając jak ułożyłem sobie życie po tym, jak z powodów politycznych zostałem wyrzucony z pracy. Zrobiłem dobrze, bo dla ciebie moje prywatne życie to też polityka. Nie wiem z kim pójdziesz za chwilę na wódkę i co z tego dla mnie wyniknie.
O moje prywatne życie pytali mnie przyjaciele wówczas, gdy miałem kłopoty, oferowali życzliwą, bezinteresowną pomoc. Ty zaprosiłeś mnie do knajpy po wielu miesiącach i chyba tylko po to, aby wyciągnąć ploteczkę, którą można puścić w miejski obieg.
* * *
Wojciech Orliński ubolewa nad kondycją prasy papierowej. Ja również. Wydawało mi się, że może ona przetrwać, gdy skupi się na sprawach lokalnych - w internecie mogę poczytać o tym, co dzieje się na świecie, jak żyją celebryci w Warszawie, ale nie dowiem się zbyt wiele o tym, co dzieje się w moim mieście.
Szkoda, że wy w Gazecie Wyborczej w Toruniu tego nie widzicie, a sprawy publiczne przesłania wam wasze cholernie wybujałe ego.
Panie Redaktorze Giedrys gratuluje Panu ciekawego wywiadu z M. Zydowiczem na lamach GW. Niestety to co nastapilo pozniej (Kontra wywiad z prezydentem Zaleskim) wzbudzilo u mnie niesmak i pytanie co autor i rozmowca mieli na mysli. Chyba Nic Nowego. To wszystko juz bylo. Troche jak odgrzewane kotlety. A Polityka? Tutaj jednak przyznam racje Hecerowi. Nie wszystko musi byc polityka. Obywatelskie postawy budza szacunek. Niestety mimo woli sa wciagane w polityka.
OdpowiedzUsuńCzy tacy ludzie to jeszcze dziennikarze, czy już tylko pracownicy wydziału propagandy?
OdpowiedzUsuńTeraz "dziennikarze" piszą co im z czerwonego pałacu każą pisać...
Usuń"Nad wszystkim czuwa..."
http://www.youtube.com/watch?v=3D6HyPRiNxQ
Zarzucanie mi, że umówiłem się z Tobą na piwo tylko dlatego, że chciałem wydobyć kilka smakowitych ploteczek to czystej wody skurwysyństwo. Szkoda, Bartku, że Twoje cholernie wybujałe ego przesłania Ci nieco prostsze powody spotkania się z Tobą.
OdpowiedzUsuńO reszcie można dyskutować.
UsuńChcesz jeszcze coś dodać, pociągnąć tę dyskusję? Czy zostawisz mi czas na pointę do weekendu?
UsuńGrzegorz, tego właśnie nie rozumiem. Rozpocząłeś fajną rozmowę, która daje do myślenia. Zawiązał się dyskurs, do którego namawiałeś, skłonił mnie do spojrzenia jeszcze raz na wiele wydarzeń w których uczestniczyłem. Jesteśmy na ciekawych rubieżach polityki, odszukujemy się między romantyzmem a racjonalizmem niczym na sprawdzianie maturalnym.
UsuńBrniemy dalej?
Będzie odpowiedź. Na razie mam motto.
Usuńświetnie. Ja też swoje układam w głowie; ale to już siódma wersja, zapomniałem co było w pierwszej, cholera.
UsuńTo najgrubsza sprawa, o jakiej tu piszesz. O końcu prasy, a więc wolnego, publikowanego masowo, słowa w tym mieście. A jak tak, to mamy 1984 Orwella. Spór Wasz dotyczy tego, czy idealizm jeszcze istnieje. Wierzę, że tak. Inaczej nie warto żyć. Układy polityczne Torunia eschatologicznie podane - bardzo to smaczne. Proszę o więcej.
OdpowiedzUsuń